poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Odludne patenty- pochodnia


Można spytać- po co w świecie pełnym lamp ulicznych, latarek, szperaczy i diod LED zamontowanych w telefonie komórkowym może nam być przydatna pochodnia?
Czasem doda klimatu podczas kuligu, można nią w ciekawy sposób oświetlić ogród w letni wieczór. Czasem przydaje się też w sytuacji przetrwania, kiedy lamp ulicznych nie ma, a bateria komórki przyda się bardziej do wzywania pomocy, niż oświetlania terenu.
Dla mnie robienie pochodni przydaje się także do pracy z młodzieżą, która z czynnościami manualnymi radzi sobie raczej słabo, za to lepiej z obsługą wszelkiego technicznego śmiecia.
Własnoręcznie zrobione źródło światła, podczas biwaku na odludziu bardzo poprawia samoocenę, szczególnie u tych słabszych dzieciaków.
Najczęstsze patenty na wykonanie pochodni polegają na wykorzystaniu drewna o wysokiej zawartości żywicy lub na nasączaniu substancją łatwopalną materiału chłonnego i zamocowanie całości na drzewcu.
Mój pomysł jest może mało osadzony w naturze, ale wielokrotnie sprawdzony i gwarantuje bezpieczne użytkowanie.

Potrzebne materiały:
- świeca stołowa, najzwyczajniejsza i najtańsza, jaką można kupić,
- kilka papierowych ręczników jednorazowych, lub zwykły papier toaletowy,
- jeden arkusz papieru gazetowego (strona z gazety) lub dla estetów kawałek szarego papieru pakowego,
- klej biurowy, ewentualnie do drewna (wikol), może także być papierowa taśma malarska, nie polecam taśm biurowych i pakowych z tworzyw sztucznych, z uwagi na niebezpieczeństwo poparzenia kapiącym plastikiem,
- sznurek lub cienki drut miedziany bądź stalowy, jeśli mamy taśmę papierową - niekonieczny,
- minimum trzy cienkie patyki z surowego drewna (leszczyna, wierzba) średnicy nie większej niż 1cm i długości minimum pół metra każdy.

Wykonanie:
Świecę musimy dokładnie owinąć około dziesięcioma warstwami ręcznika papierowego, koniec dla pewności można przykleić, żeby ręcznik się nie rozwijał. Ewentualny nadmiar ręcznika z obu końców odcinamy, ale w taki sposób, by pozostało 2-3 cm.
Następnie całość owijamy około pięcioma warstwami gazety lub szarego papieru, koniec sklejamy na całej długości klejem, lub oklejamy w kilku miejscach dookoła taśmą papierową, w taki sposób, by gazeta się nie odwinęła. Od strony podstawy świecy ponownie docinamy nadmiar papieru i skręcamy go w sposób przypominający cygaro. Górną część pochodni możemy uzupełnić o kilka zapałek włożonych między warstwy papieru, co ułatwi zapalenie przy wietrznej pogodzie, górny koniec także skręcamy. Całość możemy zabezpieczyć przed zawilgoceniem przez nawoskowanie (wystarczy zanurzyć pochodnię w podgrzanej parafinie), po ostygnięciu mamy część główną gotową i zabezpieczoną przed wodą.
Aby pochodnia spełniała swą funkcję należy jeszcze dorobić drzewce z trzech patyków, które związujemy sznurkiem, drutem lub oklejamy taśmą papierową w dwóch miejscach- na jednym z końców i na środku długości. W rozwidlenie na drugim końcu mocujemy wcześniej przygotowaną część pochodni i zabezpieczamy przez ścisłe owiązanie lub oklejenie taśmą. Należy pamiętać, by pochodnia była wsunięta w rozwidlenie z patyków na minimum 5 cm.

Rady na koniec:
Zwykle drzewce do pochodni wykonuję już w miejscu użycia z dostępnych materiałów, więc nie muszę nosić całej długiej i niewygodnej w transporcie pochodni, a tylko jej „część roboczą”. Należy pamiętać, by używać pochodni trzymając ją w miarę pionowo i powyżej głowy, by nie oślepiała. Bez drzewca można ją stosować do przenoszenia i rozpalania ognia. Czas palenia w zależności od warunków pogodowych i umiejętności posługiwania się sięga nawet godziny. Mi udawało się utrzymać płomień w czasie intensywnego deszczu przez dwie godziny.

Bardziej obrazowo :)

Wszystkie potrzebne materiały



Świecę zawijamy w cztery ręczniczki papierowe...


...i oklejamy kawałkiem taśmy malarskiej.


Następnie całość owijamy gazetą lub szarym papierem i znów oklejamy taśmą na obu końcach.


Nadmiar papieru z obu stron odcinamy.


Trzy patyki długości ok. 50cm będą tworzyć rękojeść. Oklejamy taśmą na środku i jednym końcu.


W rozwidlenie na drugim końcu wsuwamy pochodnię i oklejamy taśmą.


Gotowa pochodnia.


Pali się mimo silnego wiatru.
Mam nadzieję, że już teraz da się załapać o co chodzi z tą pochodnią. Oczywiście jest to wersja najprostsza i stosowana zazwyczaj w trudnych warunkach. Do zastosowania w ogrodzie można wykonać długie drzewce wbijane w ziemię. Można zrobić także rodzaj świecznika z metalowymi podstawkami do postawienia na stole. Zwykłe świece mogą palić się tylko przy bezwietrznej pogodzie. Te zaś wytrzymają nawet dosyć silne podmuchy wiatru.
Taka własnoręcznie zrobiona pochodnia daje wielką satysfakcję dzieciakom. Oczywiście trzeba pamiętać o wszelkich zagrożeniach związanych z używaniem otwartego ognia. W sumie powinienem napisać ostrzeżenie: "Nie róbcie tego sami w domu". Ja jednak napiszę: "Róbcie i dobrze się przy tym bawcie" :)
 Co jest łatwe i co jest trudne?

Łatwo jest pozbierać kilka gałęzi i rozpalić ogień i bardzo łatwo jest ogrzewać się przy jego płomieniach. Ale trudniejsze i lepsze  jest bycie samemu tym ogniem, być żywym płomieniem, u którego grzeje się krąg przyjaciół.

Łatwo jest rozbić namiot, podnieść nad głową tę płócienną strzechę, która nas ochrania przed wiatrem i deszczem. Ale jak jest wymagające i dobre samemu być ochroną i opoką, potrafić dać poczucie bezpieczeństwa zwłaszcza tym najbliższym.

Łatwo jest śledzić trop w śniegu czy błocie, rozpoznać, które stworzenie tą drogą kroczyło, uciekało lub czołgało się. Ale rozpoznać na czas cień kłopotów lub smutku w oczach ludzi, których kochasz i którzy na tobie polegają -to jest wyższe niż cała traperska mądrość.

Łatwo jest wyznaczyć kierunek drogi według kompasu, słońca lub gwiazd. Ale nade wszystko jest właściwą decyzją i wolą kroczyć za Polarną Gwiazdą Prawdy.

Łatwo jest zawiązać niezbędny węzeł, aby był pewny i bezpieczny. Ale utrzymać pewny przyjacielski stosunek, pozostać dobrym przyjacielem i bratem i nie być nikomu kulą u nogi, to jest dobre i święte, jak również trudne.

Łatwo jest nauczyć się rozpoznawać zioła lecznicze  i odróżniać je od roślin trujących. Ale jak mała jest czasem różnica między Dobrem i Złem, jak trudna jest niekiedy właściwa decyzja!

Ladislav Rusek "Zielony dziennik" 

Czasem ważne rzeczy warto mieć zapisane pod ręką, bo łatwo jest zgubić drogę.

Samowystarczalność czy uzależnienie

 Poniższy wpis wynikł z kilku rozmów na temat daleko posuniętej autonomii, jakie miałem okazję przeprowadzić z ludźmi, którzy żyją ideą całkowitego odcięcia się od świata zewnętrznego. Jest to wyłącznie moja opinia na ten temat.

Samowystarczalność bywa marzeniem niezależnych, modą niepokornych i koniecznością dla żyjących w oddaleniu od cywilizacji. Z konieczności przynależę do tej trzeciej grupy. Biorąc pod uwagę realia całkowita samowystarczalność to utopia. W końcu nawet, gdy wszystko poukładamy w życiu na swój sposób przyjdzie chwila, gdy zaboli ząb. Znam speców, którzy potrafią sobie radzić i w takich sytuacjach, ale więcej ma to wspólnego z kowalstwem niż stomatologią ;) Niestety całkowitej samowystarczalności nie da nawet zbudowanie pustelni w Bieszczadach.

Uniezależnienie od świata zewnętrznego, choćby po to by nie płacić rachunków za prąd jest mało sensowne ekonomicznie. Zakup jakichkolwiek urządzeń do jego samodzielnej produkcji znacząco przekracza wartość prądu kupionego od dostawcy. Do tego urządzenia magazynujące energię elektryczną, czyli wszelkie UPSy i akumulatory nie dość, że są drogie, to jeszcze wymagają wymiany co kilka lat z uwagi na spadającą z czasem ich sprawność. Jedynym uzasadnieniem do zakupu agregatu prądotwórczego wydaje się być potrzeba zabezpieczenia się na wypadek przerw w dostawie energii elektrycznej. Jednak i to urządzenie będzie w  stanie utrzymać w działaniu tylko najprostsze odbiorniki domowe. Można zapomnieć o zasilaniu płyty indukcyjnej, czy trójfazowej pompy głębinowej. Lodówka, kilka energooszczędnych lampek LED, pompka obiegowa w centralnym ogrzewaniu i nie wiele więcej... Chyba, że stać nas na sprzęt za kilka tysiączków, który zasili pół wioski...

Moje podejście do samowystarczalności opiera się bardziej na umiejętności radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Dobrze być gotowym na nieprzewidziane. Walka z systemem dla samej idei jest według mnie bezsensowna. Oczywiście samodzielne pieczenie chleba, czy wyrób wędlin można traktować jako przejaw takiej walki. Jednak ja robię to wyłącznie dla własnego zdrowia i zdaję sobie sprawę z tego, że nie uda się przekonać ludzi, którzy czekają przy poboczu drogi na samochód z piekarni, który przywiezie im świeży chleb pełen polepszaczy i innego chemicznego świństwa... Co ciekawe ci sami ludzie bardzo często mają w swoich domach piece chlebowe i dobrą mąkę z własnych zbóż. Wygodnictwo jednak zwycięża.
Autonomia dla własnego dobra ma sens, tworzenie chorej ideologii może być wyłącznie napędem dla jednostek aspołecznych.

Dla równowagi trzeba jeszcze dodać jak bardzo stajemy się uzależnieni od wszelkich nowych technologii, opartych na dużym zapotrzebowaniu w energię elektryczną, które w założeniu mają ułatwiać życie.
W sytuacji katastrofalnej awarii zasilania tzw. blackout'u mogą być przyczyną totalnego paraliżu i zagrażać życiu. Wypośrodkowanie ma tu dość istotne znaczenie. Nigdy nie chciałbym znaleźć się w dużym mieście pozbawionym energii elektrycznej przez dłuższy czas. Na naszym odludziu takie zdarzenia nie są niczym niezwykłym i nie stwarzają niczego więcej poza dyskomfortem.

Odludne patenty- wózek do targania ciężkich belek

Życie z dala od ludzi wiąże się z samowystarczalnością. Nie da się tego uniknąć. Choćby w minimalnym stopniu trzeba sobie umieć radzić samodzielnie, albo liczyć na czyjąś pomoc. Nie zawsze dobrzy ludzie mają czas, żeby przyturlać się na odludzie.
Potrzebowałem skonstruować wózek do przewozu ponad dwustu kilogramowych belek. Pierwszy wózek zrobiony zaraz po przeprowadzce dostał już wystarczająco w kość. Rowerowe koła nie wytrzymały obciążeń. W jednym udało mi się nawet rozwalić oś, która najzwyczajniej pękła. Cóż było robić... Kupiłem dwa koła do taczki, z kawałków profilu zrobiłem ramkę. Wszystko razem wygląda tak-




Jak widać siedmiometrowa belka położona na wózek robi wrażenie. Ustawiając wózek w odpowiednim miejscu można spokojnie manewrować tym kawałkiem drewna mimo sporej masy jaką trzeba pchać. Przewóz siedmiu belek podobnej długości na odległość 50m zajął mi około godziny. Prawie dwie tony drewna i tylko jeden element napędzający- moje ręce i nogi. Da się :) trzeba tylko pomyśleć.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Lokomotywa czyli grill i wędzarnia mobilna



Wycieczki na złomowiska, to może nie codzienność, ale na pewno już infekcja. Ludzie potrafią wyrzucać różne rzeczy- od puszek po zabytki. O te ostatnie trudno walczyć, ale czasem ze zwykłych rzeczy powstają niezwykłe wynalazki...

Zalety grillo-wędzarni mobilnej. Podstawową jest możliwość olewania wiatru i zimna... Stacjonarne dobrze działają w lecie, przy stabilnych temperaturach. Te drewniane z paleniskiem zakopanym w ziemi działają przy stałym wietrze. Kiedy się zmieni i zacznie wiać w palenisko, zaczyna się pieczenie. Temperatury w komorze wędzalniczej nie daje się opanować. "Lokomotywę" wystarczy obrócić i wszystko działa jak należy...

Co będzie potrzebne... Przede wszystkim trzy zbiorniki. Zaczynając od dołu, wykorzystałem zbiornik sprężonego powietrza z ciężarówki, potem długie cygaro lpg na grilla i ustawiony pionowo 200l hydrofor jako komorę wędzalniczą. Wszystko zespawane łącznikami z rur fi 80 o grubości ścianki 6mm. Konstrukcja podwozia z rur stalowych o przekroju około 30mm. Koła można zaadoptować z maszyn rolniczych. W moim przypadku wyłącznie to skrętne. Główne zostały zbudowane z obręczy z beczki, za tuleje osi posłużyły rurki, szprychy powstały z prętów zbrojeniowych o średnicy 10mm.
Ze sprzętu, wiadomo- spawarka i kątówka, młotek, kowadło lub kawałek kolejowej szyny, kilka metrów bieżących płaskownika 20x5mm, zawiasy i rura kominowa z daszkiem, choć akurat daszek zrobiłem sam. Do tego ruszt dopasowany do wielości zbiornika użytego na grill. Można dobrać i dociąć lub zrobić we własnym zakresie. Wiadomo najlepszy z nierdzewki, ale ze zwykłej stali też da radę. Całość po zewnętrznej pomalowana farbą żaroodporną. Powłoka wymaga wygrzania w temperaturze minimum 160 stopni. Najszybciej robi się to rozpalając w kolejnych zbiornikach ogień. Dobrze jest przy tym używać drewna liściastego, żeby nie osadziła się smoła z żywicy.

Jeśli ktoś myśli, że do tego wszystkiego jest potrzebny choćby rysunek, to się mocno myli. Ja nawet nie mierzę poszczególnych elementów miarką. Przykładam, zaznaczam, odcinam i spawam. Dobrze jest wyznaczyć tylko grill w poziomie, żeby kiełbaski się nie turlały po ruszcie... Reszta wszystko na oko. O pionie i poziomie na oko już gdzieś pisałem :)

Jak się w tym wędzi?
Bardzo ekonomicznie, jeśli chodzi o zapotrzebowanie na drewno. Mogę sobie pozwolić na wędzenie samym drewnem wiśniowym. Do tego trudno jest przegrzać komorę powyżej 60 stopni. Przy odpowiednim paleniu można wędzić nawet 20 stopniowym dymem. Oczywiście przy niskiej temperaturze zewnętrznej. Nie jest to wędzarnia przemysłowa, ale jak na nasze potrzeby spokojnie wystarcza. Niestety albo raczej stety, z uwagi na szerokie zainteresowanie własnymi wyrobami wędliniarskimi dalszej rodziny i znajomych trzeba będzie zbudować coś większego, ale lokomotywa i tak nie pozostanie bezużyteczna.
Zintegrowane zbiorniki jeszcze nie w pełni pomalowane farbą żaroodporną


Brak jeszcze zamknięcia dekla grilla w środkowym zbiorniku i stelaża pod stolik nad paleniskiem


Tutaj już po malowaniu i wygrzaniu farby. Powłoka jest naprawdę wytrzymała.
P.S. Z uwagi na dość spore zainteresowanie tematem budowy lokomotywy, proszę kierować pytania w komentarzach, postaram się udzielić odpowiedzi w znośnym terminie.

Jak załatać, żeby nie ciekło




Praktycznie wszelkie zajęcia jakie wymagają używania narzędzi niosą za sobą ryzyko urazu. Nóż, siekiera, dłuto, szlifierka kątowa... Wystarczy nieodpowiedni ruch i człowiek zaczyna przeciekać. Jak wiadomo krwi zbyt wiele w organizmie nie posiada, więc im intensywniej przecieka, tym mniej mu pozostaje...
Tamowanie krwawień, które powstały w wyniku skaleczenia jest upierdliwe. Zbyt słabo założony opatrunek grozi dalszym przeciekaniem, zbyt mocno dociśnięty sprawia utrudnienie przepływu krwi. O jakiejkolwiek dalszej robocie można zapomnieć. Pozostaje lizać rany...

Tymczasem istnieje sposób na szybkie i skuteczne połatanie struktury osłon zewnętrznych tworzonych przez skórę. W dawnych latach Rambo zrobiłby to przy pomocy szewskiej igły i szpagatu, teraz wystarczy klej o działaniu kontaktowym zwany cyjanoakrylowym. Najprościej tłumacząc- wszelkie super gluty i kropelki. Kleje te wiążą przy udziale wilgoci. Stąd najłatwiej skleja się nimi palce, choćby podczas przywracania do pierwotnej formy kupki szklanych skorupek będących niegdyś pięknym flakonem.

Proces łatania, czyli jak to się robi.
Rozwalony dłutem palec należy ucisnąć w celu zmniejszenia upływu krwi. Następnie odnaleźć tubkę z klejem, co nie jest łatwe, bo zazwyczaj tubki super gluta są maleńkie. Upływ krwi w przypadku zranienia ma istotne znaczenie dla samooczyszczenia się rany, więc troszkę krwi popłynąć musi. Ale jak to się mówi, gdzie drwa rąbią... Klej nanosimy cieniutką warstwą na krawędź rozcięcia skóry.
W wyniku polimeryzacji kleju spowodowanej wilgocią rana ulega zasklepieniu.
Oczywiście wielu lekarzy popuka się w czoło widząc takie zabiegi chirurgiczne. Należy jednak pamiętać, że kleje medyczne oparte są na tychże samych cyjanoakrylach, różnią się tylko tym, że mają odpowiednie certyfikaty do kontaktu z człowiekiem. No i kosztują kilkukrotnie więcej niż tubka kropelki...

Powyższy tekst nie umniejsza roli służby zdrowia w łataniu ran zadanych dłutem. Z drugiej strony NFZ ma ciekawsze pomysły na wydawanie naszych pieniędzy, niż na błahe szycie ran bez znieczulenia, po uprzednim kilkugodzinnym odstaniu w kolejce do gabinetu zabiegowego...
Płacę, więc wymagam i sklejam się sam, na własne ryzyko.


Oczywiście autor niniejszej instrukcji nie ponosi odpowiedzialności z tytułu użycia klejów kontaktowych do sklejania poszczególnych części ciała lub ich fragmentów. Tekst ma charakter wyłącznie informacyjny i każdy kto używa klejów kontaktowych niezgodnie z instrukcją zamieszczoną na opakowaniu (klej powoduje podrażnienie skóry!) ponosi ryzyko własnych nieodpowiedzialnych działań ;)

Słomiany zapał, czy coś więcej? Jesteś jak skalpel, czy szwajcarski scyzoryk?



Podziwiam ludzi, którzy potrafią konsekwentnie realizować się w swoim zawodzie, czy swojej pasji i robią to w mistrzowski sposób. Są specjalistami w swoich dziedzinach i naprawdę robi to na mnie wrażenie. 
Nigdy nie potrafiłem skupić się na jednej rzeczy i zajmować się już tylko nią. Dawno temu nauczyłem się grać na gitarze. No może nie grać, a brzdąkać, ot tak przy ognisku. Pamiętam, że poświęcałem tej pasji sporo czasu i opuchnięte palce oklejałem plastrem, żeby móc z odpowiednią siłą przyciskać struny do gryfu gitary. Kiedy osiągnąłem poziom, w którym grając cztery akordy mogłem robić wrażenie, że coś umiem i niestety nie były to solówki w stylu Jimie'go Hendrixa znudziło mi się to. Był czas, że nawet uważałem siebie za nieudacznika i kompletnego dyletanta, bo zapał kończący się dojściem do pewnego poziomu wyrobienia jakiejś czynności, czy zainteresowania jakąś pasją nagle nikł. Wszystko stawało się nudne i pochłaniało mnie coś innego. Myśl o tym, czym chcę się zajmować w życiu powodowała dyskomfort. Owszem wykonywałem różne zawody, zawsze wykorzystując w pracy wszelkie możliwe umiejętności, jakie nabyłem w poszukiwaniu tej jednej jedynej pasji, którą miałem nadzieję znaleźć i się jej poświęcić w stu procentach. Tak się jednak nie stało i bardzo często słyszałem, że mam słomiany zapał i nie potrafię skupić się na jednym. Nie motywowało to do dalszej pracy i było frustrujące. Negatywna ocena tego co robię i to moje własne poczucie "nieudacznictwa" bardzo zaniżały moją samoocenę.

Minęło trochę czasu i znajdując satysfakcję w różnych zainteresowaniach znalazłem sobie miejsce w świecie. Dostrzegłem wreszcie, że nic, czym się wcześniej zajmowałem nie poszło na marne, a łączenie różnych zainteresowań pozwala odkryć nowe kreatywne rozwiązania w różnych życiowych sytuacjach. Zauważyłem też, że bardzo szybko uczę się rzeczy, które mnie pociągają. Świat dookoła jest stworzony dla specjalistów. Osób które zajmują się wąska dziedziną wiedzy i są w tym dobrzy albo wybitni. Taki świat tworzy cywilizacja i edukacja. Trudno jest w nim odnaleźć się ludziom mającym wiele zainteresowań. Istnieje spory nacisk na takie osoby, by wreszcie zajęły się czymś konkretnym i jeśli nie mają silnej odporności psychicznej ich życie staje się udręką.

Poszukując odpowiedzi na pytanie dlaczego jestem jaki jestem i biorąc to raczej w kategorii wad niż zalet odnalazłem stronę Emilie Wapnick. Jak się okazało nie byłem jedyny na świecie z moim problemem :)
Miło było dowiedzieć się, że jestem osobą multipotencjaną, skanerem, polimatem, człowiekiem renesansu... Dla zainteresowanych prezentacja Emilie.

Patrzymy na swoje dzieciaki. Szukamy dla nich najlepszych możliwych dróg inwestując w ich edukację i rozwój. Dobrze jest wiedzieć jak możemy im pomóc, by nie musieli odkrywać całymi latami dlaczego są tacy, a nie inni i że nie jest to złe. Na świecie jest miejsce i dla ekspertów i osób multipotencjalnych. Łączenie ich w zespoły daje o wiele lepsze efekty niż gdy każda z tych grup pracuje oddzielnie. Specjaliści skupiają się na tym, co potrafią najlepiej. Osoby multipotencjalne wypełniają przestrzeń dookoła specjalistycznej wiedzy swoimi umiejętnościami tworzenia nowych kreatywnych rozwiązań, łączących w sobie zakresy różnych jej dziedzin. Do tego bardzo łatwo odnajdują się w nowych nieznanych im sytuacjach i bardzo szybko do nich adaptują.

Bardzo ważne jest by wspierać dzieci mające cechy osoby multipotencjalnej, ponieważ często poprzez niedopasowanie do systemu edukacji nastawionego na specjalizację, mają one problemy z zaakceptowaniem tego kim są, co znacząco wpływa na ich samoocenę. O wiele trudniej wtedy o motywację w nauce i pracy. Uświadamiając sobie swój potencjał o wiele łatwiej jest określić w jakich kierunkach będą mogły kierować się jeśli chodzi o wybór zawodu. Bo nie ma co kryć, że jeden kierunek na pewno nie będzie ich satysfakcjonował :)


Dziecko + nóż = dobra zabawa :)



Jeśli po przeczytaniu tytułu tego posta jeszcze tu jesteś i na Twojej twarzy nie maluje się grymas z obrazu "Krzyk" pana Muncha, to daj mi szansę na kilka wyjaśnień :)             

-Nóż dla dziecka? OSZALAŁEŚ?!
Tak nóż dla dziecka, oczywiście nie sztylet z 25 centymetrowym ostrzem pokrytym z jednej strony zębami piły. Wystarczy mały scyzoryk z blokowanym i zaokrąglonym na końcu ostrzem. Można taki kupić za niewielkie pieniądze. Bo nie czarujmy ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że Twoja pociecha może go zgubić. Szkoda kasy na coś bardziej wydumanego. Do tego naprawdę nóż dla dziecka nie musi być kombajnem wypełnionym setką dodatkowych narzędzi umieszczonych w rękojeści, wystarczy samo ostrze.

Kiedy dać dziecku nóż? To znaczy w jakim wieku ma być dziecko, bo czasem jestem o to pytany. Trudno określić, ale im wcześniej tym lepiej. Są pięciolatki radzące sobie z całkiem sprawnie z czynnościami manualnymi i są siedmiolatki nie potrafiące używać nożyczek do papieru... Pewnie potrafiłyby, gdyby rodzice nie zabraniali im tego w trosce o ich tzw. bezpieczeństwo.

Jak zacząć? Po pierwsze, trzeba określić czy dziecko radzi sobie dobrze z czynnościami manualnymi i nie ma problemów z tzw. małą motoryką. Jeśli wszystko jest ok, to przy okazji wycieczki za miasto możemy razem z dzieckiem pobawić się w zabawy, które wymagają użycia noża. Brak pomysłów na zabawę? -Nie, rzucać nożem nie będziemy. Struganie kija do pieczenia kiełbasek nad ogniskiem na początek wystarczy. Generalnie użycie noża w zabawie będzie opierało się na struganiu kijów i cięciu sznurka. Można dać dziecku możliwość pomocy przy przygotowaniu posiłku, choćby pokrojeniu miękkich warzyw i owoców. Po jakimś czasie dziecko samo znajdzie zastosowania dla swojego noża.

Zasady. Wyjaśnij dziecku, czym jest nóż i jak się nim posługiwać. Przede wszystkim:
-operuj ostrzem zawsze od siebie, gdy coś pójdzie nie tak, ostrze nie trafi na twoją rękę, czy nogę,
-tępy nóż stwarza większe zagrożenie niż ostry, tępe ostrze powoduje, że zaczynasz kombinować, a to zwykle źle się kończy,
-nic na siłę, jeśli chcesz użyć noża jako siekiery, to wybacz ale na pewno coś pójdzie nie tak,
-nigdy nie kieruj noża ostrzem do ludzi, nawet wtedy, gdy chcesz go tylko podać.

Co zyskujemy ucząc dziecko posługiwania się nożem? Praca nożem uczy świadomości samego siebie. Najprościej mówiąc dziecko wie gdzie jest ostrze noża i jak blisko są części jego ciała, które może potencjalnie skaleczyć. Dba o to, żeby tak się nie stało. Posługiwanie się nożem uczy koncentracji i daje poczucie siły, pozwala dziecku czuć się odpowiedzialnym, samodzielnym i podnosi samoocenę. Rozwija małą motorykę, co wprawia dziecko do posługiwania się bardziej skomplikowanymi narzędziami. Nie wiem jak Ty, ale ja pamiętam swój pierwszy nożyk, który dostałem od dziadka w wieku pięciu lat. Zapewne było to dla mnie ważne. Dla każdego jest ważne i to dowód na to, że umożliwienie dziecku posługiwania się nożem ma znaczenie.

Czy dziecko się nie skaleczy? Skaleczy i to nie raz :) ale jak mówi moja znajoma lekarka rany cięte dość szybko się goją... Nie wymagaj ode mnie, żebym gwarantował, że Twoje dziecko nie zrobi sobie krzywdy nożem. Tak naprawdę wiele zależy od Ciebie. Wpojenie zasad i towarzyszenie dziecku podczas pracy nożem zmniejsza ryzyko do minimum. Im więcej ćwiczeń, tym opanowanie narzędzia jest lepsze. Czy Tobie nie zdarza się czasem skaleczyć nożem? No właśnie... :)

To nie reklama, zwyczajnie ci producenci zadbali o ofertę skierowaną do najmłodszych. Jeśli masz już dobry scyzoryk, to wystarczy zaokrąglić czubek ostrza na szlifierce. Jeśli dziecko jest starsze albo potrafi już posługiwać się nożem, to ostry czubek w niczym nie przeszkadza.
Miłej wspólnej zabawy :)


Fotki: Mora, Opinel

Dawno temu w odległej galaktyce, czyli kilka słów na początek.

Zamieszkanie na naszym cudownym odludziu i pozostawienie zgiełku miasta dla ciszy, spokoju i pięknych widoków przyszło nam zadziwiająco łatwo, jak na urodzonych mieszczuchów. Pomysł na stworzenie siedliska w którym będzie można dzielić tym wszystkim co nas otacza z innymi przyszedł już na samym początku. Trochę trudniej było wprowadzić go w czyn. Wszystko trzeba było wybudować od podstaw, większość  pracy wykonaliśmy własnymi rękami i zajęło nam to pięć lat, a wiele pracy jeszcze przed nami. Dopiero patrząc wstecz można dostrzec jak wielkie było to wyzwanie. 

Praca z dziećmi i młodzieżą jest naszą pasją od tak dawna, że trudno policzyć ile to już lat. Wszystko zaczęło się w sposób naturalny w harcerstwie. Z uczestników przedsięwzięć nagle w sposób naturalny staliśmy się ich organizatorami. Przez lata od amatorskich początków doszliśmy do zawodowstwa, ciągle się ucząc i doskonaląc. Wszechstronność zainteresowań bywa traktowana jak dyletanctwo i słomiany zapał, dla nas jest atutem i wartością. W naszych działaniach nie ma czasu na nudę. Ilość pracy i radości z jej wykonywania jest jeszcze na długie lata jak bogate złoże w kopalni.



Po kilku latach ciężkiej pracy dotarliśmy do momentu, w którym możemy połączyć wszystko co lubimy w jedno i podzielić się tym wszystkim z innymi :)


Blog powstał jako miejsce do dzielenia się naszymi pomysłami. Sami szukamy inspiracji, ale lubimy też inspirować. Ostatecznie zawsze można przy kubku herbaty poczytać o tym jak sobie radzimy...